Uniwersytet jest stricte łacińskim wynalazkami nie dającymi się porównać z np. z pogańską akademią. Idea wszechnicy wykracza daleko poza system uczniowski w modelach przedśredniowiecznych, bo tutaj uczeń (student) współżyje z wieloma mistrzami (profesorami), a wiedzę pogłębia studiując księgi umarłych.
Nie bez przyczyny poszczególne państwa nadawały uniwersytetom szeroką autonomię stawiając uczelnię jako autorytet moralny obok kleru.
Rewolucja myśli w dobie oświecenia nakazała nadać uniwersytetom nową jakość (nie koniecznie lepszą) odchodząc od misji poznawania prawdy na rzecz kształtowania robotników o wyższych kwalifikacjach.
W konsekwencji rewolucji 1968 uniwersytety (szczególnie nad Sekwaną) zostały rozczłonkowane, a po czasie zaczęły się specjalizować. W Polsce ten proces rozpoczął się po przejęciu władzy przez komunistów, którzy realizując swoją chorą ideologię wyłączyły np. wydziały teologiczne z uniwersytetów, a później także (jako osobne uczelnie) wydziały rolnicze, ekonomiczne czy medyczne. Dążyli jednocześnie do upowszechnienia wykształcenia wyższego (np. przez darmowe studia), co zweryfikował wiek XXI.
Obecnie ponad 60% młodzieży w wieku 25-30 lat posiada wykształcenie wyższe, nie mówiąc o nadreprezentacji stanu niewieściego. Jest to plaga równości.
***
Optymalny system zakładałby elitarność wyższego wykształcenia (nawet w oderwaniu od UE i OECD; jak osobliwie ujął to Piłsudski – „traktaty trwają tyle ile trwają”).
Warto przywrócić centralny wykaz kierunków studiów z daleko posuniętą jego minimalizacją. Po cóż nam magistrzy kosmetologii albo europeistyki (wzgl. marksizmu-leninizmu)?
Z racji niejasnych (wręcz sztucznych) różnic między licencjatem a magisterium lepiej ograniczyć same studia do jednego stopnia (mgr). Tenże magister powinien być obeznany w sferze znajomości literatury, na bazie której wprowadzać będzie innowacje w swym zawodzie.
Nie ma podstaw, by studia trwały równe 5 lat. Dlaczegóż nie może to być np. 4 czy 3 lata, o ile student sprosta wymaganiom? Tutaj pozostawiłbym pewną swobodę w zależności od decyzji ministerstwa.
***
Obecna ilość studiujących jest bez wątpienia zbyt wielka. W międzywojniu maturę zdawało 5% społeczeństwa, natomiast wykształcenie wyższe posiadało 3%. Biorąc pod uwagę współczesną masowość tego szczebla oraz rzeczywiste uwarunkowania współczesnej gospodarki, załóżmy, że na początku optymalnym celem byłoby 10% magistrów w społeczeństwie, a przynajmniej w danym pokoleniu.
Proponuję zatem, aby to państwo (rząd, minister właściwy ds. szkolnictwa wyższego) ustalało liczbę studentów na pierwszym roku studiów, w liczbie nie większej niż liczba osób, która zdała maturę w roku poprzednim. Liczba ta powinna być podzielona na poszczególne kierunki studiów albo przynajmniej dyscypliny naukowe.
Przyznawanie ilości miejsc uczelniom (jedynie akademickim, tak publicznym, jak prywatnym) powinno być ustalane w sposób rankingowy, proporcjonalnie do oceny uczelni w danej dyscyplinie. Jeżeli uczelnia uzyskuje 100 punktów, a kolejna 90 – to taki powinien być udział w puli studentów. Jeżeli któraś uczelnia nie będzie w stanie utworzyć kierunku (z uwagi na zbyt małą ilość studentów na rok), to ona i kolejne nie mogą brać udziału w dzieleniu liczby między uczelnie w danej dyscyplinie (wzgl. kierunku). Polecam odebrać uprawnienia do nadawania wykształcenia wyższego (w danej dziedzinie) uczelniom zawodowym oraz tym, które nie posiadają odpowiedniej klasyfikacji naukowej w danej dziedzinie. Będą one płaciły odszkodowania swym studentom za brak możliwości ukończenia studiów – ale to na nich spoczywa odpowiedzialność za zaniżanie jakości wykształcenia i nie ma potrzeby się przejmowaćich losem.
***
Demografowie podnoszą alarm w związku z nadreprezentacją kobiet na wyższych uczelniach. Wiadomym jest, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, by panował nad stworzeniem, a także uczynił mu niewiastę do pomocy, ale tylko pomocy. Dziś kobiety wyuzdane z „więzów patriarchatu” zagnieździły się na wygodnych (choć niedochodowych) stanowiskach np. uczelnianych wytwarzając prace magisterskie, a nawet doktoraty wykluczając z tej przestrzeni mężczyzn, którzy z odpowiedzialności za rodzinę zajęli się uczciwą pracą za uczciwe (tzn. nie niskie) pieniądze (by np. żony i córy mogły rozwijać ambicje naukowe). Takie kobiety (szczególnie, gdy mąż albo konkubent posiada niższe wykształcenie) później (o ile w ogóle) decydują się na dzieci, lecz w liczbie niewielkiej.
Aby trend ten odwrócić należałoby wprowadzić parytet męski – co najmniej 50% studentów męskich na jeden kierunek prowadzonych przez daną uczelnię. W ten sposób zabezpieczymy rozwój nauki i poskromimy ekspansję kobiet, które zostają na uczelni z braku lepszych perspektyw.
Rozsądnym sitem byłoby też wymaganie poręczenia za studenta. Zaświadczenie takie (opinię) mógłby wystawiać proboszcz, wójt, parlamentarzysta czy władza organizacji pozarządowej, w której kandydat na studia się udziela. Oczywistym jest, że będzie to sito szerokie, ale odcedzi indywidua jaskrawie nieodpowiednie do miana elit. Szczególnie istotne może to być w zakresie teologii, filozofii czy prawa nie wymieniając dalej.
***
Podział na stopnie i tytuł naukowy jest dość nieprecyzyjny i zbytnio rozwarstwiony. Upraszczając zagadnienie:
- doktor musi wykazać się nowatorskim rozwiązaniem problemu badawczego,
- doktor habilitowany musi posiadać znaczny wkład w naukę,
- profesor (belwederski) musi posiadać wkład wybitny.
Sam w czas dziecięctwa chciałem wprowadzić czwarty szczebel oparty o bardzo wybitne zasługi dla nauki, które skutkowałyby np. mandatem senatorskim. Na szczęście wyrosłem.
Nie od dziś postulowane jest usuniecie tej post-pruskiej habilitacji pomiędzy doktoratem, a profesurą. Kroki podejmowane w tym zakresie były różnorodne. Tak np. zrezygnowano z przewodu habilitacyjnego (de facto drugiego doktoratu) na rzecz postępowania habilitacyjnego. Z reguły doktor habilitowany od razu otrzymuje stanowisko profesora uczelni, co pozwala postawić pytanie – po co Belweder?
Jestem zwolennikiem likwidacji stopnia naukowego doktora habilitowanego, a to z racji zbytniego rozwarstwienia tej struktury. Między znacznym a wybitnym wkładem w naukę granica jest arcynieprecyzyjna, można by rzec, że zaledwie semantyczna. Dlatego proponuję następującą strukturę wyższego wykształcenia:
- magister,
- doktor,
- profesor.
Magisterium i doktorat powinna nadawać uczelnia, jednak profesurę – Prezydent, z uwagi na jego konstytucyjne prerogatywy. Może to czynić w oparciu o postępowanie habilitacyjne (aby pozostawić prawnie zabytek przeszłości w warstwie semantycznej), w którym doktor (co do zasady) jest oceniany pod kątem wkładu w naukę. Jeżeli jest to duży wkład (znaczny, wybitny), wówczas komisja habilitacyjna złożyłaby wniosek do Prezydenta o nadanie profesury.
Prezydent mógłby wtedy nadać profesurę albo odrzucić tenże wniosek według własnego uznania. Mógłby także nadawać profesury osobom, które nawet nie rozpoczęły postępowania w tej sprawie. Wszak Prezydent jest niezależny, a jego mandat pochodzi od Narodu, więc może uczynić to w stosunku do każdej osoby, która mu się spodobała, a wierząc w wyższy ogląd spraw przez najwyższych urzędników – wierzymy, że zrobi to zgodnie z racją stanu wynosząc godnych, a umniejszając niegodnych (np. z moralnego punktu widzenia).
Przy braku stopnia doktora habilitowanego samodzielnym pracownikiem nauki mógłby być już sam doktor. Pracę jego „zweryfikuje rynek”.
W ustawie Gowina pojawiła się federacja uczelni (wcześniej uczelnia federacyjna). Jestem zwolennikiem takiego rozwiązania, choć wprowadziłbym możliwość narzucenia federacji np. przez ministra (skoro i tak ma prawa łączenia uczelni).
Biorę również pod uwagę, że federacją uczelni mogłaby być już istniejąca uczelnia, np. Uniwersytet Warszawski (model dominacji). Wówczas do UW weszłyby inne uczelnie warszawskie – Politechnika Warszawska, ASzWoj, WAT, ASP, Akademia Muzyczna (tzw. uniwersytet), SGGW, SGH, UKSW etc. Uczelnie te posiadałyby dalej osobowość prawną i autonomię w ramach UW, ale miałyby też swoich przedstawicieli np. w Senacie, jak pozostałe wydziały. Uniwersytet byłby podzielony na zintegrowane wydziały, których część podlegałaby bezpośrednio pod poszczególne uczelnie członkowskie. Te delegowałyby swoje jednostki do działalności w adekwatnych wydziałach, np. wydział prawa UKSW i instytut prawa ASzWoj do Wydziału Prawa (i Administracji) UW. Uczelnie zachowałyby swoje struktury organizacyjne i pracowników, natomiast wydziały zintegrowane koordynowałyby pracę dydaktyczną i badawczą.
To rozwiązanie zastosowałbym również w stosunku do innych ośrodków akademickich (np. Górny Śląsk, Kraków, Gdańsk, Łódź, Wrocław, Poznań). W przypadku mniejszych ośrodków (np. Opole czy Kielce) – scaliłbym istniejące tam uczelnie. Państwowe wyższe szkoły zawodowe włączyłbym do najbliższych uczelni akademickich (ze wskazaniem na lepsze) celem wygaszenia studiów i zwiększenia majątku tych uczelni. Inaczej sprawa ma się w przypadku KUL. Jest to jedyna tego typu uczelnia w Polsce, ograbiona przez komunistów. Nie federalizowałbym jej, a bezpośrednio włączyłbym do niej inne lubelskie uczelnie, np. UMCS.
Kolejnym krokiem byłaby wtedy ewaluacja nowoutworzonych (przekształconych) uczelni, a następnie weryfikacja pracowników, by pozbyć się najmniej wartościowych. Dalsza weryfikacja nastąpi w momencie dzielenia się miejscami na studiach.
Uczelnie, które przestaną prowadzić studia zostaną zlikwidowane, albo przekształcą się instytucje badawcze.